Mistrzowskie Emocje
Z okazji Dnia Dziecka post o finale Ligi Mistrzów. Tak, czekałem specjalnie na ten dzień. Nie, nie zapomniałem.
Zacznijmy ciekawostką. Czy wiecie, że na dziesięciu widzów finału przypada dziesięciu facetów? Fascynujące. Siedmiu i jeszcze kilku wspaniałych, ubranych w barwy swych faworytów, wyposażeni w prowiant zakupiony w pobliskim faworycie uczniów, zaczęli sesję o dziewiętnastej. Kto wie, ten wie, ale przypomnę. Mecz zaczął się z dość dużym opóźnieniem, więc bonusowy czas został spożytkowany na zaznajomienie się z perłą komputerowej rozrywki. Przemierzając klockowy świat Gwiezdnych Wojen, braliśmy udział w brawurowym wyścigu, który wcale nie był oszukiwany, porównywaliśmy lot statkami do Batllefronta II, który, na niekorzyść FPS-a, był na porównywalnym poziomie oraz oglądaliśmy jak Jar Jar okłada Anakina.
Dobra, koniec o serii, która powinna się zakończyć chronologicznie na Powrocie Jedi. Mecz się zaczął, więc przystępujemy do kibicowania. Pierwsza połowa na korzyść angielskiego klubu, jednakże z celnością gorzej. Hejterzy powiedzą że Real miał po prostu szczęście i może mają rację. Po dość memicznym zagraniu Benzemy, przyszła pora na Viniciusa, który strzelił pierwszą i ostatnią bramkę tego spotkania. Spotkało się to z aprobatą zebranych, szczególnie że jeden założył się że zetnie włosy jeśli Liverpool wygra. Po ostatnim gwizdku przyszła pora na regenerację energii, a po niej na prawdziwy mecz. Płyta Fify poszła w ruch, a fani wcielili się w swych sportowych ulubieńców.
Dość powiedzieć, że grano do czwartej nad ranem.